Jakby nie patrzeć, był to ostatni supowy weekend tego roku. Kończy się 2015 r. i kończy też „wiosenna” pogoda trwającej (ponoć) zimy. Normalnie żal było spędzić czas na lądzie w takich okolicznościach przyrody. Jako, że dzień krótki, czasu na organizację niewiele, za cel ostatniej tegorocznej wyprawy wybraliśmy tereny miasta.
Ruszyliśmy z plaży nad Jeziorem Dąbie w Szczecinie, gdzie płytka zatoka osłaniała nas od wiejącego tego dnia dość silnego wiatru. Jedynie przez kilkadziesiąt metrów, zaraz po wyjściu zza cypla, wypadało zwiększyć obroty i powalczyć z podmuchami, by za chwilę znaleźć się w spokojnych objęciach ujścia rzeki Płoni. Rzeczka ta słynie z niewielkiej głębokości, jednak dziś woda miała bardzo wysoki poziom, prawie wylewając się przez niski brzeg.
Na początkowym etapie tak wysoki stan wody prawie całkowicie „zabił” nurt Płoni. Prawdopodobnie woda z jeziora zafundowała małą cofkę, za co mogliśmy być tylko wdzięczni, bo wiosłowanie w górę rzeki okazało się zadziwiająco lekkie. Z tego faktu chyba nie do końca były zadowolone wydry, napotkane niedaleko ujścia pod konarem drzewa. Co rusz wychodziły z norki, ogarniając sytuację w otoczeniu. Kolesie na supach raczej nie należą do ich codziennego widoku, pewnie dlatego przez parę minut stały w pełnym osłupieniu, dając się podejść na kilka metrów.
Spokojna wysoka woda towarzyszyła nam do pierwszego mostu. Za nim rzeka szybko przypomniała nam, że nie spływamy z nurtem. Nie była to jednak jakaś przeszkoda nie do pokonania. Co innego kolejny most i budynek hotelu, pod którym płynie Płonia. Kurczący się czas ograniczył nasze zapędy do obchodzenia obiektu lądem. Ruszyliśmy w drogę powrotną.
Rozkoszując się spływem z nurtem rzeki trafiliśmy po drodze na kusząco wyglądający boczny kanał. Jedno hasło „ciekawe dokąd prowadzi?” wystarczyło do zmiany kursu. Ruszyliśmy jego torem, co jakiś czas omijając powalone gałęzie, płycizny i szczekającego psa. Ten chyba nie skumał, że listonosz jak już, to jedzie rowerem i to nie po wodzie, więc puszczał dźwięki w najlepsze. Niewzruszeni jego interwencją powiosłowaliśmy dalej. Niestety po jakichś 300 metrach kanał okazał się zbyt płytki, by nie szurać finem po dnie. Wyszliśmy na brzeg, który okazał się czyimś podwórkiem. Z tej strony inwazji obcych chyba nikt z domowników nie przewidział. Wykorzystując moment zaskoczenia przedarliśmy się przez posiadłość by wyjść dokładnie w tym samym miejscu, w którym wcześniej zawróciliśmy.
Usatysfakcjonowani wykonaną pętlą ruszyliśmy już bez zmian kursu w stronę jeziora. Czekał tam na nas krótki bonus w postaci downwindu i dalej już spokojny powrót do plaży.
Tak oto zakończyliśmy tegoroczny sezon. Przed nami kolejny rok i ponoć kilka dni zimy. Plan na powrót na wodę już w opracowaniu. Ale to dopiero w 2016 r. :)
Facebook
YouTube
RSS